Strony

niedziela, 7 czerwca 2015

"Chosen One "



Ciemność. Tylko tyle zobaczyłam po tym, jak straciłam przytomność. "Co się dzieje? Dlaczego nie mogę otworzyć oczu?"- Takie myśli przewijały się przez mój umysł. Czułam się jakbym śniła. A może tak właśnie było? W wszechogarniającej ciemności nagle zobaczyłam coś dziwnego. Parę oczu wpatrujących się we mnie. Nie były to normalne oczy. TE oczy jarzyły się zielono-bursztynowym blaskiem. Nie potrafiłam odgadnąć, czy te spojrzenie jest dobre i miłe, czy wręcz przeciwnie. Nagle znalazłam się w jakimś ciemnym lesie. Wysokie drzewa oraz mrok. Tylko tyle zobaczyłam. W pewnym momencie przez mrok zaczął przebijać się szkarłatny blask.
 Dawało to dosyć niecodzienny oraz coraz bardziej przerażający efekt. Postanowiłam podążać ścieżką, którą zauważyłam chwilę wcześniej. Droga zdawała się nie mieć końca. Zupełnie jak życie, prawda? Z życiem jest zupełnie tak samo. Idziesz drogą w nieznane, nigdy nie wiadomo co lub kogo na niej spotkasz, co ci się przydarzy, a i tak jesteś zbyt ciekawy aby zostać w miejscu. Hm, zebrało mi się na jakieś dziwne myśli. To pewnie przez ten przedziwny klimat. W końcu wyszłam z lasu. Znajdowałam się teraz na jakimś wzgórzu. W oddali zauważyłam jakiś stary dom. Ta okolica...zdawało się jakby była z całkiem innej epoki. Średniowiecze lub coś w tym stylu. Nie wiem. Pomyślałam, że skoro tu jestem to sprawdzę, czy przypadkiem kogoś nie ma w tym domu. A jeśli ktoś mnie pogodni z widłami to...to trudno. Raz się żyje. Zeszłam ostrożnie z wzgórza i podążyłam w stronę polnej drogi. Dalej drogą skierowałam się w miejsce, gdzie wcześniej zauważyłam dom. O dziwo, nikogo nie napotkałam na drodze. Hm.
Stanęłam na...wielkim dziedzińcu? Ze wzgórza nie było go widać, a jest dość spory. Poza tym, ta
aleja...Lipowa aleja. Że co? Lipowa aleja? To chyba nie...
- Osz ty w mordę.- wybełkotałam, gdy dotarło do mnie gdzie właśnie się znalazłam. Podeszłam do każdego drzewa. To niemożliwe. Tyle wspomnień, legend. Właśnie stałam obok jednej z lip. Tak, stałam obok lipy, którą prawdopodobnie kiedyś zasadził mój gromwieileprapra dziadek, Tengel Dobry. Dla swojej kochanej żony Silje. Lipowa aleja była największym marzeniem mojej gromwieileprapra babci. A więc jestem w Norwegii. Ale jak? Jakim cudem z Los Angeles przeniosłam się do Norwegii w zaledwie ułamek sekundy? Czy ja umarłam?
- Co tu się dzieje? Czy ja nie żyję?-zapytałam sama siebie. W odpowiedzi usłyszałam stłumiony, kobiecy śmiech. Odwróciłam się szybko w stronę skąd dobiegał dźwięk. Okazało się, że dźwięk pochodzi od strony domu. Pomyślałam, że jednak może ktoś jest w środku, więc postanowiłam to sprawdzić. Podeszłam do niskich, solidnych, drewnianych drzwi i nacisnęłam na wielką klamkę popychając drzwi do przodu. W środku panował półmrok. Zamknęłam drzwi po czym rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nikogo nie ujrzałam. Znowu ten śmiech...
- Liv...-usłyszałam za swoimi plecami. Odwróciłam się z prędkością światła. Przede mną stała śliczna kobieta o rudych włosach oraz niesamowicie zielonych oczach. Takich jak moje. Ubrana była w długą, lekko przybrudzoną, jasno zieloną suknię. 

- Kim jesteś?- zapytałam po norwesku. Byłam autentycznie przerażona.
- Naprawdę nie wiesz? Jestem Villemo.- odparła z uśmiechem, a ja poczułam się jakby serce miało mi wyskoczyć gardłem.
- Jak to? Proszę...wytłumacz mi o co tu chodzi. Nie rozumiem jak się tu znalazłam. Czy ja nie żyję? Dlaczego tu jestem?- potok pytań wręcz wylewał się z moich ust.
- Kochana, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Zostałaś wybrana do bardzo ważnej misji. Twoja misja jest podobna do mojej, o której zapewne słyszałaś z opowiadań rodziców. Na swojej drodze napotkasz wiele osób, które zmienią twoje życie o 180 stopni. Wśród nich będą dwaj wybrani oraz jeden dotknięty dziedzictwem naszego rodu, rodu Ludzi Lodu. Niedługo wszystko się wyjaśni. Tymczasem muszę już iść. Lecz pamiętaj, że jestem twoją opiekunką i zawsze możesz się do mnie zwrócić o pomoc.- po tych słowach rozpłynęła się w powietrzu. Stałam oszołomiona jeszcze kilka minut. A może godzin? Przecież nie jestem w normalnym świecie. Nagle kątem oka ujrzałam światło dobiegające zza drzwi obok. Otworzyłam je i weszłam do małego pomieszczenia. Na środku pokoju znajdowało się małe łóżko, niedaleko niego stały stare, drewniane szafki. Blask światła dochodził wielkiej szafy. Otworzyłam jej drzwiczki. Musiałam przymrużyć oczy, ponieważ światło niesamowicie mnie oślepiło. Zaraz po tym- znikło. Wtedy ujrzałam wielką księgę. Wyjęłam ją ostrożnie, obejrzałam z każdej strony. Piękne wzory zdobiły starą, skórzaną okładkę. Otworzyłam ją i zaczęłam czytać. Z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem coraz szerzej otwierałam oczy ze zdziwienia. Przecież to był dziennik babci Silje! Te wszystkie rzeczy, legendy, opowiadania mojej mamy...okazały się prawdą. Zamknęłam dziennik i spojrzałam jeszcze raz do szafy. Leżała tam jeszcze jakaś koperta. Ją również otworzyłam i zatopiłam się w lekturze.
„Droga Liv
Kiedy czytasz ten list, mnie i taty już nie ma na świecie. Nie będę się dużo rozpisywać. Muszę Ci przekazać, że zostałaś wybrana. Musisz wiedzieć, że te wszystkie historie, które Ci opowiadałam są prawdą. Legenda Ludzi Lodu jest najprawdziwsza. Masz misję do wypełnienia. Spotkasz wybranych oraz dotkniętego. Twoim głównym zadaniem będzie sprowadzenie dotkniętego na dobrą stronę. Nie wiem czy już go spotkałaś, ale bądź czujna. To może być każdy i wcale nie musi wiedzieć o tym, że ma nadnaturalne zdolności i jest przeklęty przez Tengela Złego. Za wszelką cenę musisz opiekować się dotkniętym. Dwaj wybrani Ci pomogą. Jeden z nich już Cię zapewne szuka, więc spokojnie. Twoją opiekunką jak już zapewne wiesz jest Villemo. Tak, to ta Villemo, która została wybrana do podobnej misji. To ta Villemo, która za rodzinę i przyjaciół potrafiła walczyć jak lwica, to ta Villemo, która pokochała swojego kuzyna Dominika, dzielnie pojechała za nim na wojnę nie bojąc się śmierci. To ta, która potrafi kochać bezgranicznie. Zupełnie tak jak Ty, moja córeczko. Reszty dowiesz się w swoim czasie.
Kocham Cię, Mama.”
Nagle list zaczął się rozpadać i w końcu przemienił się w popiół. Wpatrzona w rozwiewane przez wiatr spalone kawałki papieru, straciłam przytomność. A może właśnie ją odzyskałam?
                - LIV! Obudź się! Słyszysz? Liv!- usłyszałam krzyk. Znałam ten głos, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie do kogo należy.
- No dawaj dziewczyno...-przemawiał do mnie jakiś inny głos. Na pewno był to mężczyzna. Miał niski, ciepły głos. Otworzyłam lekko oczy dzięki czemu ujrzałam pochylającego się nade mną Chestera. Zaraz obok niego pochylał się nade mną jakiś mężczyzna. Pomyślałam, że chyba już go gdzieś widziałam, tylko nie pamiętałam gdzie i kiedy. Podniosłam się do pozycji siedzącej i mrużąc oczy złapałam się za bolącą głowę.
- Boże, Liv, aleś mnie przestraszyła!- poczułam jak Chester obejmuje mnie swoimi szerokimi ramionami.
- Ale...co się stało?- zapytałam przytłumionym głosem. Odsunęłam się od Chazza, wstałam i rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Nadal znajdowałam się w garażu w koszarach. Obok Cheza stał ten drugi mężczyzna, a obok wozu stali przerażeni Andy i Lee.
- Wystraszyłaś nas.- zaczął Lee- gdyby nie Dean to nie wiem co by się stało.- dokończył.
- No super. Umarłabym w remizie pełnej strażaków, zajebiście.- prychnęłam do kolegi. Podeszłam do nieznajomego oraz podałam mu rękę.- Stary, dzięki za uratowanie mi życia. Te kaleki nawet dup by nie ruszyli żeby mi pomóc. A tak w ogóle to jestem Liv, co już pewnie wiesz po tym jak nasłuchałeś się wrzasków Chestera.- uśmiechnęłam się do niego, a on to odwzajemnił.

- Jestem Dean. Dean Winchester. Byłem umówiony z prezesem w sprawie pracy, przyjeżdżam, patrzę i już pierwsza akcja ratownicza. I to jeszcze JAKA akcja.- „zatańczył” brwiami, a na jego twarzy pojawił się dwuznaczny uśmiech.
- Pff, patrzcie, patrzcie, pierwszy dzień w pracy i już nam Liv podrywa.- zaśmiał się Andy po czym również podszedł do Dean’a.- Andy jestem.-podał mu rękę- A ten cwel obok wozu to Lee.
- Osz ty chuju.-mruknął złowieszczo Lee oraz machnął Nowemu ręką na powitanie.- Siema.
- No dobra zajebiście nie żeby coś, ale co tutaj się do cholery jasnej stało?- wtrącił się wyraźnie zirytowany Bennington. Wszyscy odwrócili się do niego po czym spojrzeli po sobie i znowu na niego.
- W skrócie: Liv chciała zapierniczyć Sam’a. Coś w nią wstąpiło i chciała go udusić, potem przyszedłeś ty, później ona zemdlała, a Dean zrobił wejście smoka i perfekcyjne sztuczne oddychanie, którego nasza kochana Liv na pewno nigdy nie zapomni.-wypowiedział Andy, a ja aż zakrztusiłam się własną śliną.
- Ty debilu, weź jej tak nie strasz oke?-wyparował Lee. Jak oni kochają się kłócić...
- Zaraz, jak to „chciałam zapierniczyć Sam’a”? Dlaczego ja nic nie pamiętam? Da fak man, o co chodzi.- złapałam się za głowę.- Jedyne co pamiętam to to jak słyszałam, że przyszliście. A później nic, pustka.
- No to nieźle...-powiedzieli Andy i Lee w tym samym czasie.- Napędziłaś nam takiego stracha swoim zachowaniem, że baliśmy się do ciebie podejść jak dusiłaś tego skurczybyka.
- Że co.- bardziej stwierdziłam niż zapytałam- Sam to kompletny idiota, ale musiał mnie naprawdę wyprowadzić z równowagi skoro chciałam mu coś zrobić. Koledzy spojrzeli po sobie zdziwieni.
- Naprawdę nie pamiętasz?-zapytał Lee, a ja tylko pokręciłam przecząco głową.- Zwyzywał Chestera, a później cię wyśmiewał. Wpadłaś w furię, zaczęłaś go dusić. W dodatku te oczy... Zawsze ci się tak świecą jak się zdenerwujesz?
- Nie.- odparłam zdziwiona.- Nigdy tak nie miałam. Nie wiem co się ze mną ostatnio dzieje. Wybaczcie, że tak was wystraszyłam, przepraszam.
- A gdzie tam!- Andy jak zwykle wkroczył do akcji.- Jak dla mnie to i mogłaś tego idiotę dłużej przydusić. Żebyś ty widziała jak on spierdzielał...- zaczął się śmiać, ale gdy zobaczył, że nikt mu nie wtóruje, błyskawicznie zamilkł.- Wybacz, zamykam się już.- odparł poważnie, a wszyscy razem ze mną zaczęli się śmiać.- Czyli jednak was rozbawiłem.- wyszczerzył się. Cały Andy.
                Pół godziny później w koszarach zostałam tylko ja z Nowym i Chesterem. Dean wydawał się naprawdę w porządku gościem. Poza tym uratował mi życie, a to już duży plus. Był niewysokim brunetem o zielonych oczach. Fajny gość.
- A więc to ty uratowałeś mi życie.- zagadnęłam do niego na co odpowiedział lekkim uśmiechem.
- W końcu jestem strażakiem co nie? To mój obowiązek ratować ludzi.
- Em, no tak.- mruknęłam. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ja go mogłam widzieć.
- Liv, możemy porozmawiać?- zagadnął Chester.
- Tak, tak, jasne.- odpowiedziałam szybko i wyszłam z nim na zewnątrz.- O czym chciałeś ze mną rozmawiać?- zapytałam, a on nagle zrobił poważną minę.
- Idę na odwyk.- mruknął cicho.
- CO.- bardziej stwierdziłam niż zapytałam.- Jak to „idziesz na odwyk”? Pogrzało cię?
- Mówię jak najbardziej poważnie. Nie daje sobie z tym rady, a ty przeze mnie tylko cierpisz. Już wszystko załatwiłem, sprawę rozwodową mam już za sobą, zostałem sam. Jutro rano jadę do ośrodka.- spuścił głowę w dół.- Chciałem żebyś wiedziała, chociaż ostatnio coś się spieprzyło.- dodał. Podeszłam do niego i przytuliłam najmocniej jak tylko umiałam.
- Dziękuję.- to były jedyne słowa jakie potrafiłam z siebie wydusić.
                Minęły już dwa tygodnie odkąd Chester przebywa w ośrodku. Często odwiedzamy go z Mike’iem i chłopakami ze straży. Zaprzyjaźniłam się z Dean’em. Okazał się naprawdę w porządku gościem. Nikt nie ma pojęcia co się dzieje z Benningtonem. Niby jest ok, ale widać, że coś się dzieje tylko on nie chce nam o tym powiedzieć.
                Siedziałam właśnie w salonie oglądając telewizję, gdy poderwał mnie na nogi dźwięk mojego telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz: „Straż”. Kolejna akcja. Odrzuciłam szybko połączenie i pobiegłam się ubrać po czym skierowałam się do straży.
- No siema chłopaki, co dzisiaj mamy?- rzuciłam, gdy wsiadłam do wozu, w którym siedzieli już moi koledzy. Żaden się nie odezwał. Tylko Dean spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem.
- Szpital psychiatryczny...odwyk.- mruknął, a moje serce przestało bić. Chester...
                Wybiegliśmy z wozu, ogarnęliśmy sytuację i postanowiliśmy działać.
- Liv i Andy, idziecie gasić od zewnątrz. Ja, Dean, Sam i Matt idziemy do środka.- zarządził Lee, który był dowódcą.
- Lee, proszę, chcę iść do środka. Tam jest Chester, nie zostawię go.- powiedziałam załamanym głosem podchodząc do kolegi.
- Eh...no dobra. Liv i Dean idą do środka. Reszta idzie ze mną.- machnął ręką po czym wszyscy ruszyli ze sprzętem.
- Jeśli coś mu się stanie...nie wybaczę sobie tego.- mruknęłam do kolegi, gdy zabieraliśmy maski tlenowe i butle z tlenem. Po chwili już biegliśmy w stronę drzwi wejściowych. Widok samego ośrodka był straszny. Z okien od strony odwyku wydobywał się dym, widać było ogień. Jedyne co się nasuwało na myśl to „co tam się do cholery stało?”.
Weszliśmy do środka rozglądając się za ludźmi.
- 017, zgłoś się.- usłyszałam ze swojego radia.
- Tu 017, zgłaszam się.
- Liv, słuchaj. Wszyscy pacjenci zdążyli uciec. Został tylko Chester. Szukajcie go, może schował się w swoim pokoju, w łazience albo gdzieś spierdzielił.
- Ok...-wymamrotałam załamanym głosem.
- Liv?
- Tak, Lee?
- Dacie radę. Znajdziecie go. Pewnie się gdzieś skurczybyk schował.
- Dzięki Lee.- odpowiedziałam po czym kontynuowałam rozglądanie się. Skierowaliśmy się do pokoju, w którym mieszkał Chez. Gdy otworzyliśmy drzwi buchnął w nas okropny dym. Wszystko się paliło.
- CHESTER!- wołałam kilkakrotnie lecz nikt się nie odezwał. Rozejrzeliśmy się i kiedy nikogo nie ujrzeliśmy, skierowaliśmy się do łazienki. Otworzyliśmy drzwi. Moje serce przestało bić. Dean spojrzał się na mnie zdziwionym wzrokiem. 

Chester siedział skulony w ubraniach pod prysznicem, z którego lała się woda. Wzrok miał wbity w swoje dłonie, które...parowały. Parowały pod wpływem kontaktu z wodą. Podbiegłam do niego, Dean pomógł mi go podnieść i razem jakoś wyszliśmy z tego miejsca. W jego oczach ujrzałam coś w rodzaju obłędu, szaleństwa. To było straszne.
                Godzinę później wszystko już było ugaszone. Co jak co, ale chłopacy z naszej jednostki są niezastąpieni. Siedziałam właśnie przy Chesterze i próbowałam od niego cokolwiek wyciągnąć. Jakąś informację jak do tego doszło. Jednak on nic nie powiedział. Po chwili przyszedł Lee i oznajmił, że wracamy do jednostki. Benningtonowi o dziwo nic się nie stało, więc zabraliśmy go ze sobą, wcześniej powiadamiając o tym jego lekarza. On jednak ciągle milczał. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pojechaliśmy do domu Cheza. Wtedy Dean postanowił do niego przemówić.
- Słuchaj stary, wiem, że to co przeżyłeś to dość traumatyczne wydarzenie, ale nie możesz się zamykać w sobie. Powiesz nam w końcu co się stało?- zagadnął do niego łagodnym tonem. Chester podniósł w końcu głowę oraz wlepił wzrok najpierw w Dean’a a później we mnie.
- Moje dłonie...-zaczął.
- Co twoje dłonie?- zapytałam, gdy nie kontynuował.
- One...zaczęły płonąć.- wydukał, a ja i Dean nie mogliśmy uwierzyć w to, co się działo. Przecież Chester nie miał żadnych ran, oparzeń na dłoniach. Jak więc jest to możliwe?
- Chester, ale ty nie masz żadnych oparzeń na dłoniach. Wytłumacz nam wszystko po kolei.- usiadłam naprzeciw niego na kanapie oraz wlepiłam w niego wzrok.- No opowiadaj.- zachęciłam go. Schował twarz w dłonie po czym zaczął opowiadać.
- Jak zwykle rano po śniadaniu poszedłem na zajęcia, terapia i te sprawy. Po zajęciach szedłem sam korytarzem, gdy nagle zabolała mnie głowa. Pomyślałem że to od leków, które wcześniej dali mi na uspokojenie.
- Po co ci leki na uspokojenie?- przerwałam mu.- Wdałeś się w jakąś bójkę?
- Co? Nieee...Sam chciałem żeby dali mi te leki. Źle się czułem i chciałem się położyć, ale nie mogłem zasnąć, więc poszedłem do mojego lekarza po tabletkę na uspokojenie.
- Um, ok. Kontynuuj. Przepraszam, że ci przerwałam.
- Nic się nie stało.- uśmiechnął się lekko.- Jak zwykle po zajęciach poszedłem do swojego pokoju, aby jeszcze trochę się położyć. Gdy byłem już w pomieszczeniu, znowu zaczęła boleć mnie głowa, widziałem jakby przez mgłę. Nagle poczułem jakby dym, ale nie wiedziałem skąd on dochodzi. Rozglądnąłem się po pokoju i zobaczyłem, że wszystko płonie. Spojrzałem na swoje dłonie....Liv, to było straszne. One płonęły, a ja nic nie czułem. Nie wiem co się stało dalej bo upadłem i straciłem przytomność. Obudziły mnie syreny strażackie. To wtedy przeczołgałem się pod prysznic. Leżałem może z pięć minut kiedy usłyszałem jak mnie wołacie, ale nie potrafiłem się odezwać. Moje dłonie nadal płonęły. Byłem tak przerażony...Odkręciłem wodę i wtedy moje dłonie przestały płonąć. W tym samym momencie weszliście wy i mnie stamtąd wyciągnęliście. Liv, ja nie chcę tam wracać. Przysięgam, że już nigdy nie wezmę prochów tylko proszę, nie zostawiaj mnie.- w jego oczach zobaczyłam łzy. Podeszłam do niego i przytuliłam go z całych sił.
- Obiecuję ci, że już tam nie wrócisz braciszku.- wymamrotałam. Dalej nie mogłam uwierzyć w to co nam powiedział. Czy to możliwe, aby Chester był jednym z Ludzi Lodu? Nie, chyba nie.
- Liv?- zagadnął Dean.
- Tak?- odwróciłam się do niego.
- Musimy pogadać. Teraz.- Oznajmił i wyszedł do drugiego pokoju.
Poszłam tam za nim. Stał na środku pokoju z opuszczoną głową.
- Dean?- wypowiedziałam lekko zlęknionym głosem. Czułam, że coś jest nie tak. I w sumie się nie myliłam. Podniósł głowę, a to co zobaczyłam tak mnie przeraziło, że odskoczyłam kilka kroków w tył. Oczy mojego kolegi...świeciły zielenią.
- Jakie jest twoje prawdziwe nazwisko Liv?- zapytał dziwnie spokojnym głosem.
- Liv Villemo Sol Silje Lind z Rodu Ludzi Lodu.- wymamrotałam, a on podbiegł do mnie i...przytulił mnie.
- Znalazłem cię. Tak długo cię szukałem, siostrzyczko!- tulił mnie do siebie, a ja nie wiedziałam co się dzieje. Odepchnęłam go od siebie i wlepiłam w niego wzrok.
- O co ci chodzi Dean? Kim ty do cholery jesteś?! Nie mam brata, więc nie nazywaj mnie swoja siostrzyczką.
- Usiądź, wszystko ci opowiem. Moje prawdziwe nazwisko to Dominik II Lind z Rodu Ludzi Lodu. Moim opiekunem jest Dominik, twoim Villemo. Z tego co się dowiedziałem to mamy do spełnienia jakąś misję...
- Mamy sprawić, aby dotknięty przeszedł na dobrą stronę. Mamy go za wszelką cenę chronić.- powiedziałam.
- Zaraz, skąd ty to wszystko wiesz?- zapytał zdziwiony.
- Wtedy w jednostce zanim mnie ocuciłeś, miałam tak jakby wizję. Przeczytałam list od mojej mamy, w którym to wszystko było napisane.
- A...ok. Czyli jednak mi wierzysz?
- Czemu niby miałabym nie wierzyć?
- Nie wiem...dziwnie to wszystko brzmi. Ale nie po to cię tutaj ściągałem. Chodzi o Chestera. Może on jest jednym z wybranych, albo co gorsza, jednym z dotkniętych?
- Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak, to nie mówmy mu tego na razie.
- Tak będzie najlepiej dla niego.- uzgodniliśmy.                              
                Następnego dnia czekała nas kolejna niespodzianka ze strony Benningtona...

4 komentarze:

  1. Ło matko bosko, kocham to opowiadanie ♡
    Jedno z lepszych, które czytałam. Chyba wiesz, kto pisze C:
    Rozdział jest zaebisty, błędów jak na moje oko nie ma. Ciekawi mnie co z Chesterem :x
    Życzę weny, zdrowia i braku umierania z gorąca :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodasz jeszcze kiedyś coś? /Andrzej <- wiesz kim jestem, zapomniałam tylko hasła do konta :x

    OdpowiedzUsuń