Ciemność.
Tylko tyle zobaczyłam po tym, jak straciłam przytomność. "Co się dzieje?
Dlaczego nie mogę otworzyć oczu?"- Takie myśli przewijały się przez mój
umysł. Czułam się jakbym śniła. A może tak właśnie było? W wszechogarniającej
ciemności nagle zobaczyłam coś dziwnego. Parę oczu wpatrujących się we mnie.
Nie były to normalne oczy. TE oczy jarzyły się zielono-bursztynowym blaskiem.
Nie potrafiłam odgadnąć, czy te spojrzenie jest dobre i miłe, czy wręcz
przeciwnie. Nagle znalazłam się w jakimś ciemnym lesie. Wysokie drzewa oraz
mrok. Tylko tyle zobaczyłam. W pewnym momencie przez mrok zaczął przebijać się
szkarłatny blask.
Dawało to dosyć niecodzienny oraz coraz bardziej przerażający
efekt. Postanowiłam podążać ścieżką, którą zauważyłam chwilę wcześniej. Droga
zdawała się nie mieć końca. Zupełnie jak życie, prawda? Z życiem jest zupełnie
tak samo. Idziesz drogą w nieznane, nigdy nie wiadomo co lub kogo na niej
spotkasz, co ci się przydarzy, a i tak jesteś zbyt ciekawy aby zostać w
miejscu. Hm, zebrało mi się na jakieś dziwne myśli. To pewnie przez ten
przedziwny klimat. W końcu wyszłam z lasu. Znajdowałam się teraz na jakimś
wzgórzu. W oddali zauważyłam jakiś stary dom. Ta okolica...zdawało się jakby
była z całkiem innej epoki. Średniowiecze lub coś w tym stylu. Nie wiem.
Pomyślałam, że skoro tu jestem to sprawdzę, czy przypadkiem kogoś nie ma w tym
domu. A jeśli ktoś mnie pogodni z widłami to...to trudno. Raz się żyje. Zeszłam
ostrożnie z wzgórza i podążyłam w stronę polnej drogi. Dalej drogą skierowałam
się w miejsce, gdzie wcześniej zauważyłam dom. O dziwo, nikogo nie napotkałam
na drodze. Hm.
Stanęłam na...wielkim
dziedzińcu? Ze wzgórza nie było go widać, a jest dość spory. Poza tym, ta
aleja...Lipowa aleja. Że co? Lipowa aleja? To chyba nie...
- Osz ty w
mordę.- wybełkotałam, gdy dotarło do mnie gdzie właśnie się znalazłam.
Podeszłam do każdego drzewa. To niemożliwe. Tyle wspomnień, legend. Właśnie
stałam obok jednej z lip. Tak, stałam obok lipy, którą prawdopodobnie kiedyś
zasadził mój gromwieileprapra dziadek, Tengel Dobry. Dla swojej kochanej żony
Silje. Lipowa aleja była największym marzeniem mojej gromwieileprapra babci. A
więc jestem w Norwegii. Ale jak? Jakim cudem z Los Angeles przeniosłam się do
Norwegii w zaledwie ułamek sekundy? Czy ja umarłam?
- Co tu się
dzieje? Czy ja nie żyję?-zapytałam sama siebie. W odpowiedzi usłyszałam
stłumiony, kobiecy śmiech. Odwróciłam się szybko w stronę skąd dobiegał dźwięk.
Okazało się, że dźwięk pochodzi od strony domu. Pomyślałam, że jednak może ktoś
jest w środku, więc postanowiłam to sprawdzić. Podeszłam do niskich, solidnych,
drewnianych drzwi i nacisnęłam na wielką klamkę popychając drzwi do przodu. W
środku panował półmrok. Zamknęłam drzwi po czym rozejrzałam się po
pomieszczeniu. Nikogo nie ujrzałam. Znowu ten śmiech...
-
Liv...-usłyszałam za swoimi plecami. Odwróciłam się z prędkością światła.
Przede mną stała śliczna kobieta o rudych włosach oraz niesamowicie zielonych
oczach. Takich jak moje. Ubrana była w długą, lekko przybrudzoną, jasno zieloną
suknię.
- Kim
jesteś?- zapytałam po norwesku. Byłam autentycznie przerażona.
- Naprawdę
nie wiesz? Jestem Villemo.- odparła z uśmiechem, a ja poczułam się jakby serce
miało mi wyskoczyć gardłem.
- Jak to?
Proszę...wytłumacz mi o co tu chodzi. Nie rozumiem jak się tu znalazłam. Czy ja
nie żyję? Dlaczego tu jestem?- potok pytań wręcz wylewał się z moich ust.
- Kochana,
wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Zostałaś wybrana do bardzo ważnej
misji. Twoja misja jest podobna do mojej, o której zapewne słyszałaś z
opowiadań rodziców. Na swojej drodze napotkasz wiele osób, które zmienią twoje
życie o 180 stopni. Wśród nich będą dwaj wybrani oraz jeden dotknięty
dziedzictwem naszego rodu, rodu Ludzi Lodu. Niedługo wszystko się wyjaśni.
Tymczasem muszę już iść. Lecz pamiętaj, że jestem twoją opiekunką i zawsze
możesz się do mnie zwrócić o pomoc.- po tych słowach rozpłynęła się w
powietrzu. Stałam oszołomiona jeszcze kilka minut. A może godzin? Przecież nie
jestem w normalnym świecie. Nagle kątem oka ujrzałam światło dobiegające zza
drzwi obok. Otworzyłam je i weszłam do małego pomieszczenia. Na środku pokoju
znajdowało się małe łóżko, niedaleko niego stały stare, drewniane szafki. Blask
światła dochodził wielkiej szafy. Otworzyłam jej drzwiczki. Musiałam przymrużyć
oczy, ponieważ światło niesamowicie mnie oślepiło. Zaraz po tym- znikło. Wtedy
ujrzałam wielką księgę. Wyjęłam ją ostrożnie, obejrzałam z każdej strony.
Piękne wzory zdobiły starą, skórzaną okładkę. Otworzyłam ją i zaczęłam czytać.
Z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem coraz szerzej otwierałam oczy ze
zdziwienia. Przecież to był dziennik babci Silje! Te wszystkie rzeczy, legendy,
opowiadania mojej mamy...okazały się prawdą. Zamknęłam dziennik i spojrzałam
jeszcze raz do szafy. Leżała tam jeszcze jakaś koperta. Ją również otworzyłam i
zatopiłam się w lekturze.
„Droga Liv
Kiedy
czytasz ten list, mnie i taty już nie ma na świecie. Nie będę się dużo
rozpisywać. Muszę Ci przekazać, że zostałaś wybrana. Musisz wiedzieć, że te
wszystkie historie, które Ci opowiadałam są prawdą. Legenda Ludzi Lodu jest
najprawdziwsza. Masz misję do wypełnienia. Spotkasz wybranych oraz dotkniętego.
Twoim głównym zadaniem będzie sprowadzenie dotkniętego na dobrą stronę. Nie
wiem czy już go spotkałaś, ale bądź czujna. To może być każdy i wcale nie musi
wiedzieć o tym, że ma nadnaturalne zdolności i jest przeklęty przez Tengela
Złego. Za wszelką cenę musisz opiekować się dotkniętym. Dwaj wybrani Ci pomogą.
Jeden z nich już Cię zapewne szuka, więc spokojnie. Twoją opiekunką jak już
zapewne wiesz jest Villemo. Tak, to ta Villemo, która została wybrana do
podobnej misji. To ta Villemo, która za rodzinę i przyjaciół potrafiła walczyć
jak lwica, to ta Villemo, która pokochała swojego kuzyna Dominika, dzielnie
pojechała za nim na wojnę nie bojąc się śmierci. To ta, która potrafi kochać
bezgranicznie. Zupełnie tak jak Ty, moja córeczko. Reszty dowiesz się w swoim
czasie.
Kocham Cię,
Mama.”
Nagle list
zaczął się rozpadać i w końcu przemienił się w popiół. Wpatrzona w rozwiewane
przez wiatr spalone kawałki papieru, straciłam przytomność. A może właśnie ją
odzyskałam?
- LIV! Obudź się! Słyszysz?
Liv!- usłyszałam krzyk. Znałam ten głos, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie
do kogo należy.
- No dawaj
dziewczyno...-przemawiał do mnie jakiś inny głos. Na pewno był to mężczyzna.
Miał niski, ciepły głos. Otworzyłam lekko oczy dzięki czemu ujrzałam pochylającego
się nade mną Chestera. Zaraz obok niego pochylał się nade mną jakiś mężczyzna.
Pomyślałam, że chyba już go gdzieś widziałam, tylko nie pamiętałam gdzie i
kiedy. Podniosłam się do pozycji siedzącej i mrużąc oczy złapałam się za bolącą
głowę.
- Boże,
Liv, aleś mnie przestraszyła!- poczułam jak Chester obejmuje mnie swoimi
szerokimi ramionami.
- Ale...co
się stało?- zapytałam przytłumionym głosem. Odsunęłam się od Chazza, wstałam i
rozglądnęłam się po pomieszczeniu. Nadal znajdowałam się w garażu w koszarach.
Obok Cheza stał ten drugi mężczyzna, a obok wozu stali przerażeni Andy i Lee.
-
Wystraszyłaś nas.- zaczął Lee- gdyby nie Dean to nie wiem co by się stało.-
dokończył.
- No super.
Umarłabym w remizie pełnej strażaków, zajebiście.- prychnęłam do kolegi.
Podeszłam do nieznajomego oraz podałam mu rękę.- Stary, dzięki za uratowanie mi
życia. Te kaleki nawet dup by nie ruszyli żeby mi pomóc. A tak w ogóle to
jestem Liv, co już pewnie wiesz po tym jak nasłuchałeś się wrzasków Chestera.-
uśmiechnęłam się do niego, a on to odwzajemnił.
- Jestem
Dean. Dean Winchester. Byłem umówiony z prezesem w sprawie pracy, przyjeżdżam,
patrzę i już pierwsza akcja ratownicza. I to jeszcze JAKA akcja.- „zatańczył”
brwiami, a na jego twarzy pojawił się dwuznaczny uśmiech.
- Pff,
patrzcie, patrzcie, pierwszy dzień w pracy i już nam Liv podrywa.- zaśmiał się
Andy po czym również podszedł do Dean’a.- Andy jestem.-podał mu rękę- A ten
cwel obok wozu to Lee.
- Osz ty
chuju.-mruknął złowieszczo Lee oraz machnął Nowemu ręką na powitanie.- Siema.
- No dobra
zajebiście nie żeby coś, ale co tutaj się do cholery jasnej stało?- wtrącił się
wyraźnie zirytowany Bennington. Wszyscy odwrócili się do niego po czym
spojrzeli po sobie i znowu na niego.
- W
skrócie: Liv chciała zapierniczyć Sam’a. Coś w nią wstąpiło i chciała go
udusić, potem przyszedłeś ty, później ona zemdlała, a Dean zrobił wejście smoka
i perfekcyjne sztuczne oddychanie, którego nasza kochana Liv na pewno nigdy nie
zapomni.-wypowiedział Andy, a ja aż zakrztusiłam się własną śliną.
- Ty
debilu, weź jej tak nie strasz oke?-wyparował Lee. Jak oni kochają się
kłócić...
- Zaraz,
jak to „chciałam zapierniczyć Sam’a”? Dlaczego ja nic nie pamiętam? Da fak man,
o co chodzi.- złapałam się za głowę.- Jedyne co pamiętam to to jak słyszałam,
że przyszliście. A później nic, pustka.
- No to
nieźle...-powiedzieli Andy i Lee w tym samym czasie.- Napędziłaś nam takiego
stracha swoim zachowaniem, że baliśmy się do ciebie podejść jak dusiłaś tego
skurczybyka.
- Że co.-
bardziej stwierdziłam niż zapytałam- Sam to kompletny idiota, ale musiał mnie
naprawdę wyprowadzić z równowagi skoro chciałam mu coś zrobić. Koledzy
spojrzeli po sobie zdziwieni.
- Naprawdę
nie pamiętasz?-zapytał Lee, a ja tylko pokręciłam przecząco głową.- Zwyzywał
Chestera, a później cię wyśmiewał. Wpadłaś w furię, zaczęłaś go dusić. W
dodatku te oczy... Zawsze ci się tak świecą jak się zdenerwujesz?
- Nie.-
odparłam zdziwiona.- Nigdy tak nie miałam. Nie wiem co się ze mną ostatnio
dzieje. Wybaczcie, że tak was wystraszyłam, przepraszam.
- A gdzie
tam!- Andy jak zwykle wkroczył do akcji.- Jak dla mnie to i mogłaś tego idiotę
dłużej przydusić. Żebyś ty widziała jak on spierdzielał...- zaczął się śmiać,
ale gdy zobaczył, że nikt mu nie wtóruje, błyskawicznie zamilkł.- Wybacz,
zamykam się już.- odparł poważnie, a wszyscy razem ze mną zaczęli się śmiać.-
Czyli jednak was rozbawiłem.- wyszczerzył się. Cały Andy.
Pół godziny później w koszarach
zostałam tylko ja z Nowym i Chesterem. Dean wydawał się naprawdę w porządku
gościem. Poza tym uratował mi życie, a to już duży plus. Był niewysokim
brunetem o zielonych oczach. Fajny gość.
- A więc to
ty uratowałeś mi życie.- zagadnęłam do niego na co odpowiedział lekkim
uśmiechem.
- W końcu
jestem strażakiem co nie? To mój obowiązek ratować ludzi.
- Em, no
tak.- mruknęłam. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ja go mogłam widzieć.
- Liv,
możemy porozmawiać?- zagadnął Chester.
- Tak, tak,
jasne.- odpowiedziałam szybko i wyszłam z nim na zewnątrz.- O czym chciałeś ze
mną rozmawiać?- zapytałam, a on nagle zrobił poważną minę.
- Idę na
odwyk.- mruknął cicho.
- CO.-
bardziej stwierdziłam niż zapytałam.- Jak to „idziesz na odwyk”? Pogrzało cię?
- Mówię jak
najbardziej poważnie. Nie daje sobie z tym rady, a ty przeze mnie tylko cierpisz.
Już wszystko załatwiłem, sprawę rozwodową mam już za sobą, zostałem sam. Jutro
rano jadę do ośrodka.- spuścił głowę w dół.- Chciałem żebyś wiedziała, chociaż
ostatnio coś się spieprzyło.- dodał. Podeszłam do niego i przytuliłam
najmocniej jak tylko umiałam.
-
Dziękuję.- to były jedyne słowa jakie potrafiłam z siebie wydusić.
Minęły już dwa tygodnie odkąd
Chester przebywa w ośrodku. Często odwiedzamy go z Mike’iem i chłopakami ze
straży. Zaprzyjaźniłam się z Dean’em. Okazał się naprawdę w porządku gościem. Nikt
nie ma pojęcia co się dzieje z Benningtonem. Niby jest ok, ale widać, że coś
się dzieje tylko on nie chce nam o tym powiedzieć.
Siedziałam właśnie w salonie
oglądając telewizję, gdy poderwał mnie na nogi dźwięk mojego telefonu.
Spojrzałam na wyświetlacz: „Straż”. Kolejna akcja. Odrzuciłam szybko połączenie
i pobiegłam się ubrać po czym skierowałam się do straży.
- No siema
chłopaki, co dzisiaj mamy?- rzuciłam, gdy wsiadłam do wozu, w którym siedzieli
już moi koledzy. Żaden się nie odezwał. Tylko Dean spojrzał na mnie nieobecnym
wzrokiem.
- Szpital
psychiatryczny...odwyk.- mruknął, a moje serce przestało bić. Chester...
Wybiegliśmy z wozu, ogarnęliśmy
sytuację i postanowiliśmy działać.
- Liv i
Andy, idziecie gasić od zewnątrz. Ja, Dean, Sam i Matt idziemy do środka.-
zarządził Lee, który był dowódcą.
- Lee,
proszę, chcę iść do środka. Tam jest Chester, nie zostawię go.- powiedziałam
załamanym głosem podchodząc do kolegi.
- Eh...no
dobra. Liv i Dean idą do środka. Reszta idzie ze mną.- machnął ręką po czym
wszyscy ruszyli ze sprzętem.
- Jeśli coś
mu się stanie...nie wybaczę sobie tego.- mruknęłam do kolegi, gdy zabieraliśmy
maski tlenowe i butle z tlenem. Po chwili już biegliśmy w stronę drzwi
wejściowych. Widok samego ośrodka był straszny. Z okien od strony odwyku
wydobywał się dym, widać było ogień. Jedyne co się nasuwało na myśl to „co tam
się do cholery stało?”.
Weszliśmy
do środka rozglądając się za ludźmi.
- 017,
zgłoś się.- usłyszałam ze swojego radia.
- Tu 017,
zgłaszam się.
- Liv,
słuchaj. Wszyscy pacjenci zdążyli uciec. Został tylko Chester. Szukajcie go,
może schował się w swoim pokoju, w łazience albo gdzieś spierdzielił.
-
Ok...-wymamrotałam załamanym głosem.
- Liv?
- Tak, Lee?
- Dacie
radę. Znajdziecie go. Pewnie się gdzieś skurczybyk schował.
- Dzięki
Lee.- odpowiedziałam po czym kontynuowałam rozglądanie się. Skierowaliśmy się
do pokoju, w którym mieszkał Chez. Gdy otworzyliśmy drzwi buchnął w nas okropny
dym. Wszystko się paliło.
- CHESTER!-
wołałam kilkakrotnie lecz nikt się nie odezwał. Rozejrzeliśmy się i kiedy
nikogo nie ujrzeliśmy, skierowaliśmy się do łazienki. Otworzyliśmy drzwi. Moje
serce przestało bić. Dean spojrzał się na mnie zdziwionym wzrokiem.
Chester siedział
skulony w ubraniach pod prysznicem, z którego lała się woda. Wzrok miał wbity w
swoje dłonie, które...parowały. Parowały pod wpływem kontaktu z wodą. Podbiegłam
do niego, Dean pomógł mi go podnieść i razem jakoś wyszliśmy z tego miejsca. W
jego oczach ujrzałam coś w rodzaju obłędu, szaleństwa. To było straszne.
Godzinę później wszystko już
było ugaszone. Co jak co, ale chłopacy z naszej jednostki są niezastąpieni.
Siedziałam właśnie przy Chesterze i próbowałam od niego cokolwiek wyciągnąć.
Jakąś informację jak do tego doszło. Jednak on nic nie powiedział. Po chwili
przyszedł Lee i oznajmił, że wracamy do jednostki. Benningtonowi o dziwo nic
się nie stało, więc zabraliśmy go ze sobą, wcześniej powiadamiając o tym jego
lekarza. On jednak ciągle milczał. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pojechaliśmy do
domu Cheza. Wtedy Dean postanowił do niego przemówić.
- Słuchaj
stary, wiem, że to co przeżyłeś to dość traumatyczne wydarzenie, ale nie możesz
się zamykać w sobie. Powiesz nam w końcu co się stało?- zagadnął do niego
łagodnym tonem. Chester podniósł w końcu głowę oraz wlepił wzrok najpierw w
Dean’a a później we mnie.
- Moje
dłonie...-zaczął.
- Co twoje
dłonie?- zapytałam, gdy nie kontynuował.
-
One...zaczęły płonąć.- wydukał, a ja i Dean nie mogliśmy uwierzyć w to, co się
działo. Przecież Chester nie miał żadnych ran, oparzeń na dłoniach. Jak więc
jest to możliwe?
- Chester,
ale ty nie masz żadnych oparzeń na dłoniach. Wytłumacz nam wszystko po kolei.-
usiadłam naprzeciw niego na kanapie oraz wlepiłam w niego wzrok.- No
opowiadaj.- zachęciłam go. Schował twarz w dłonie po czym zaczął opowiadać.
- Jak
zwykle rano po śniadaniu poszedłem na zajęcia, terapia i te sprawy. Po
zajęciach szedłem sam korytarzem, gdy nagle zabolała mnie głowa. Pomyślałem że
to od leków, które wcześniej dali mi na uspokojenie.
- Po co ci
leki na uspokojenie?- przerwałam mu.- Wdałeś się w jakąś bójkę?
- Co?
Nieee...Sam chciałem żeby dali mi te leki. Źle się czułem i chciałem się
położyć, ale nie mogłem zasnąć, więc poszedłem do mojego lekarza po tabletkę na
uspokojenie.
- Um, ok.
Kontynuuj. Przepraszam, że ci przerwałam.
- Nic się
nie stało.- uśmiechnął się lekko.- Jak zwykle po zajęciach poszedłem do swojego
pokoju, aby jeszcze trochę się położyć. Gdy byłem już w pomieszczeniu, znowu
zaczęła boleć mnie głowa, widziałem jakby przez mgłę. Nagle poczułem jakby dym,
ale nie wiedziałem skąd on dochodzi. Rozglądnąłem się po pokoju i zobaczyłem,
że wszystko płonie. Spojrzałem na swoje dłonie....Liv, to było straszne. One
płonęły, a ja nic nie czułem. Nie wiem co się stało dalej bo upadłem i straciłem
przytomność. Obudziły mnie syreny strażackie. To wtedy przeczołgałem się pod
prysznic. Leżałem może z pięć minut kiedy usłyszałem jak mnie wołacie, ale nie
potrafiłem się odezwać. Moje dłonie nadal płonęły. Byłem tak
przerażony...Odkręciłem wodę i wtedy moje dłonie przestały płonąć. W tym samym
momencie weszliście wy i mnie stamtąd wyciągnęliście. Liv, ja nie chcę tam
wracać. Przysięgam, że już nigdy nie wezmę prochów tylko proszę, nie zostawiaj
mnie.- w jego oczach zobaczyłam łzy. Podeszłam do niego i przytuliłam go z
całych sił.
- Obiecuję
ci, że już tam nie wrócisz braciszku.- wymamrotałam. Dalej nie mogłam uwierzyć
w to co nam powiedział. Czy to możliwe, aby Chester był jednym z Ludzi Lodu?
Nie, chyba nie.
- Liv?-
zagadnął Dean.
- Tak?-
odwróciłam się do niego.
- Musimy
pogadać. Teraz.- Oznajmił i wyszedł do drugiego pokoju.
- Dean?-
wypowiedziałam lekko zlęknionym głosem. Czułam, że coś jest nie tak. I w sumie
się nie myliłam. Podniósł głowę, a to co zobaczyłam tak mnie przeraziło, że
odskoczyłam kilka kroków w tył. Oczy mojego kolegi...świeciły zielenią.
- Jakie
jest twoje prawdziwe nazwisko Liv?- zapytał dziwnie spokojnym głosem.
- Liv Villemo
Sol Silje Lind z Rodu Ludzi Lodu.- wymamrotałam, a on podbiegł do mnie
i...przytulił mnie.
- Znalazłem
cię. Tak długo cię szukałem, siostrzyczko!- tulił mnie do siebie, a ja nie
wiedziałam co się dzieje. Odepchnęłam go od siebie i wlepiłam w niego wzrok.
- O co ci
chodzi Dean? Kim ty do cholery jesteś?! Nie mam brata, więc nie nazywaj mnie
swoja siostrzyczką.
- Usiądź,
wszystko ci opowiem. Moje prawdziwe nazwisko to Dominik II Lind z Rodu Ludzi
Lodu. Moim opiekunem jest Dominik, twoim Villemo. Z tego co się dowiedziałem to
mamy do spełnienia jakąś misję...
- Mamy
sprawić, aby dotknięty przeszedł na dobrą stronę. Mamy go za wszelką cenę
chronić.- powiedziałam.
- Zaraz,
skąd ty to wszystko wiesz?- zapytał zdziwiony.
- Wtedy w
jednostce zanim mnie ocuciłeś, miałam tak jakby wizję. Przeczytałam list od
mojej mamy, w którym to wszystko było napisane.
- A...ok.
Czyli jednak mi wierzysz?
- Czemu
niby miałabym nie wierzyć?
- Nie
wiem...dziwnie to wszystko brzmi. Ale nie po to cię tutaj ściągałem. Chodzi o
Chestera. Może on jest jednym z wybranych, albo co gorsza, jednym z
dotkniętych?
- Mam
nadzieję, że nie, ale jeśli tak, to nie mówmy mu tego na razie.
- Tak
będzie najlepiej dla niego.- uzgodniliśmy.
Następnego
dnia czekała nas kolejna niespodzianka ze strony Benningtona...